Saturday, 8 August 2015

Zadra tkwi głęboko w ranie

Letni zefirek ledwie dawał ukojenie w ten gorący i słoneczny dzień. Od wielu dni nie padało i sucha trawa chrzęściła pod kopytami gniadej klaczy. Znajdowała się na otwartej przestrzeni ograniczonej daleko hen ciemnozieloną linią lasu. Żadna chmura nie dawała cienia i Traum męczyła się w pełnym słońcu, usiłując dojść do ukrytego w szorstkiej trawie jeziorka. Miała nadzieję zażyć tam odrobiny spokoju bez czuwającego nad jej łbem Jaśmina. Ziewnęła głośno. Znowu dopadła ją chęć na drzemkę. Było to bardzo częste zjawisko w ostatnich dniach. Mniej więcej od chwili przybycia na tereny Marzycieli drzemała o każdej porze dnia i w każdym miejscu, które nie wydawało się maksymalnie niebezpieczne.
Kopyto klaczy zagłębiło się w gruncie i samica podniosła swój wzrok na błękitne oko jeziorka. Dookoła otoczone było dużo zieleńszą trawą niż ta, przez którą tu przybrnęła. Znalazła to miejsce kilka dni temu i bardzo często tu przychodziła, odpocząć od upałów w cieniu traw. Weszła do wody, żeby zmyć z siebie senność. Kopyta zagłębiały się w mulistym dnie, gdy szła przezeń na drugą stronę oczka. Legła na wygniecionej trawie. Czuła się tutaj bardzo bezpiecznie. Przymknęła powieki i wciągnęła w płuca orzeźwiającą bryzę. Powoli sen ogarniał wszystkie jej zmysły. Położyła łeb na zieleni i zapadła w drzemkę.

* * *

– Gdzie jest mój braciszek?  – Gniady źrebak przybiegł do stojących pod drzewem dwóch siwych klaczy i jednej o bułanym umaszczeniu.
– Niedługo wróci, słoneczko.  – Najbliższa siwa zamachnęła ogonem i uśmiechnęła się dobrotliwie do młodzika.
– Poszedł z twym ojcem i resztą ogierów na spacer.  – Zaśmiała się bułana, tupnąwszy w ziemię. Ostatnia z towarzystwa jej zawtórowała, lecz obie umilkły na prychnięcie pierwszej siwej.
– Tu nie ma nic zabawnego. Nie możemy trzymać młodych w niewiedzy, szczególnie jeśli jest to córka przywódcy. Widzisz Traum, w okolicy jest jedno wrogo do nas nastawione stado, z którym musimy się rozprawić, bo inaczej przyjdzie i zajmie nasze tereny. Ale nie musisz się bać, bo.. Traum, słuchasz mnie? - Siwa klacz przerwała, patrząc surowo jak źrebię obserwuje ptaki uczące się latać. Źrebak szybko się zreflektował, zamachnął ogonkiem i uśmiechnął się szeroko.
– Słucham cię ciociu.
Bułana i druga siwa zaśmiały się dźwięcznie, za co ciotka Traum zgromiła je wzrokiem.
– Już nic kochanie, może pobaw się z innymi źrebakami na łące. Jest tam Lächeln - dodała, widząc jak Traum się skrzywiła. Lächeln była ulubienicą całego stada a wszystkie źrebaki wręcz za nią szalały. Zawsze pogodna i pomocna. Siwa miała nadzieję, że zwiąże się z jej młodszym synem, Geckiem, który wszędzie latał za młodą klaczą.
Traum już oddaliła się od grupki klaczy. Nie zamierzała udawać się na łąkę, na szczęście krótki odcinek między jej aktualnym miejscem a łąką pokrywała rzadka brzezina. Jeszcze odwróciła się, żeby zobaczyć czy ktoś ją obserwuje, a przekonawszy się, że nie, czmychnęła w bok pomiędzy białe pnie.

* * *

Znajomy zapach uderzył drobną klacz w nozdrza. Otworzyła oczy i podniosła szybko łeb. W jej stronę wraz z wiatrem nadchodził Jaśmin, niosąc róg wołu w pysku. Traum wstała i nieprzyjaźnie spojrzała na byłego przyjaciela. Ten strząsnął grzywkę z oczu i wbił końcówkę rogu w ziemię.
– Pomyślałem, że możesz być głodna. Ostatnio ciągle śpisz i nie masz czasu na jedzenie..  – Wycofał się do tyłu.
– Nie znudziło ci się śledzenie mnie?  – warknęła. Podeszła do rogu i złapała zębami krawędzie, przechylając naczynie do góry. Chłodna owocowa maź z nutką ziół popłynęła do gardła klaczy. Uwielbiała wolru, które robiło stado Jaśmina, a to które robił on sam należało do jej najulubieńszych. Od razu z jej głowy wywietrzały pozostałości snu, teraz nie mogła sobie przypomnieć co było jego tematem. Nie żeby chciała; wolała uciec od przeszłości. A wspominając o tym, spojrzała na Jaśmina z równą niechęcią co wcześniej.
– Robię to dla twojego dobra. Nie pamiętasz już jak cię zaatakował wilk? Te tereny nie są bezpieczne. Nikt ich dobrze nie poznał.
– Oprócz ciebie jak zgaduję. Wiesz rekonesans tuż przed przejęciem stada. Miejsce na nierzucającą się w oczy zasadzkę. Twoje sprawy. Dziwię się, że jeszcze nie widziałam twoich kumpli. Ach, pewnie przeprowadzasz ich tymi twoimi sekretnymi ścieżkami...
– Dosyć!  – Jaśmin obnażył zęby dorównujące barwą jego śnieżnobiałemu umaszczeniu.  – Masz do mnie pretensje o rzeczy, których nie zrobiłem. O których nawet nie miałem pojęcia. Nie zapominaj, że w czasie konfliktu byłem w twoim wieku...  – Z każdym słowem ogier uspokajał się i zciszał głos, tak że Traum musiała wysilić słuch, by usłyszeć końcówkę. Przez chwilę żałowała swego jadu, ale z drugiej strony miała świadomość, że może to być tylko sztuczka. Próba wkupienia się w łaski z pomocą litości.
– Nie ze mną te numery, Jaśmin. Ty też nie jesteś bez skazy. Śnieżnobiały książę, gdzie byłeś jak dowiedziałam się o waszych planach? Na innej wojnie. Może nie dotyczyła mnie bezpośrednio, ale wiem dobrze przez co przeszło tamto stado. Nie chcę, żeby ktokolwiek więcej cierpiał przez was. Nie pomogę wam i nic mnie do tego nie skłoni.  – Klacz przymknęła powieki. Wiatr szeleścił w trawach. Jaśmin spojrzał w górę. Słońce chyliło się ku zachodowi, a kilka chmur rzucało cienie na żółtozielony step. Wszystko powoli zamierało w parnocie. Zupełnie jak święte dęby i polana wokół nich. Całkiem umrą, jeśli nie wypełni misji, jeśli nie sprowadzi Traum do stada. Spojrzał na nią. Stała dostojnie z przymkniętymi powiekami. Wiatr tańczył w jej włosach. Wydawała się taka daleka, nieosiągalna. Wściekłość targnęła wnętrzem ogiera. Rozumiał jej ból, nie chciał stracić swoich bliskich tak jak ona, ale nie pojmował, dlaczego nie chciała pomóc jej drugiej rodzinie, jego stadu. To było bezduszne i ślepe. Że stado świętych dębów sprawia cierpienie? Co za bzdury, ich działania służyły dobru wszystkich. Ten, kto nie zgadzał się na nie był głupcem!
Odwrócił się do niej tyłem i truchtem oddalił w sobie znane miejsce. Traum osłupiała patrzyła za nim, nim zniknął w lesie. To było do niego niepodobne, aby nie mieć ostatniego słowa.

* * *

Błyszczą maki jak krople krwi, każdy z nich drwi, że polne, że nazbyt frywolne, lecz nie bez wyrazu, przestrzegam cię od razu. Błyszczą maki..  – cichy szept jak mantra uspokajał białego ogiera. Przypominał mu dawne, słodkie czasy. Ten wierszyk wymyśliła jego matka i nuciła swoim dzieciom do snu. Jaśmin zerwał ostatni mak na łące i odłożył go na czworokątny kawałek materiału, gdzie mleko z maków bieliło się na innych roślinach. Ostatnie promienie słońca lśniły na pomarańczowo-zielonych łodygach traw. Różowe i granatowe chmury na zachodzie płynęły ławą, grożąc bliską burzą. Powietrze parne i ciężkie wisiało nad równiną, przyprawiając ogiera o krople potu na ciele. Niemniej w duchu Jaśmin cieszył się z pogody. Była idealna na rytuał połączenia umysłów. Złapał rogi szmatki i uważając, żeby nic z niej nie wypadło, pogalopował w stronę swego tymczasowego schronienia.

No comments:

Post a Comment